piątek, 27 marca 2009

no news = good news, behind the horizon


miałem mieć dystans a dałem się wciągnąć... jakoś nie umiem być obojętny. czy to jest patriotyzm czy moja głupota??? wiem, bez tej miłość można żyć, mieć serce jak orzeszek, bez tej miłości można żyć, ale... oczywiście nie można owocować - napisała mi odpowiedź pani Szymborska. pewno można uciec, wyjechać, zostawić, nie słuchać wiadomości, nie czytać gazet. można się odciąć od tego bezmyślnego tłumu prostaków, tego całego polactwa, które jednoznacznie kojarzy się z robactwem... stworzyć sobie własne gniazdko, bezpieczny świat, ale... no właśnie, to jedno ale... :) i to polactwo tak boli i doskwiera... tak razi ten prymitywizm... tyle go tu, na emigracji, jeszcze więcej go w Ojczyźnie, no ale to polactwo to też Rodacy... i znów - jak refren - wracają słowa o orzeszku... boli, to zwyczajnie boli... ale może tak być powinno. tylko to ziarno, które obumrze przynosi plon obfity. taki paradoks - coś tracimy, by zyskać coś innego, cenniejszego...
do bez-tęsknoty i do bez-myślenia
to tych co mają tak za tak, nie za nie
bez światłocienia...
tęskno mi Panie... do kraju tego...
jakie to prawdziwe - do bólu i nierealne zarazem - też do bólu... I tak być musi, choć się tak nie stanie, Przyjaźni mojej... Norwid - zawsze bliski, do bólu realny i ... absolutnie niezrozumiały.
a do tego taki samotny, jak..... :) no i zrobiło się sentymentalnie i ckliwie. taka ta moja dusza... poszarpana, pełna namiętności i sprzeczności zarazem... wracam do żagli i wiatru... dobrze mieć taką odskocznie, dobrze mieć taką swoja małą, prywatną Valhallę, dobrze, że jest filozofia, w którą zawsze mogę odpłynąć.


ostatnio podziwiając budowę katedr gotyckich namiętnie ulegam magii równań geometrii Riemanna o stałej i ujemnej krzywiźnie. stąd też pochodzi nazwa "geometria hiperboliczna", gdyż w zależności od krzywizny Riemann nazwał uzyskane przez siebie geometrie 1) eliptyczną (dla krzywizny dodatniej), 2) paraboliczną (dla krzywizny zero) oraz 3) hiperboliczną (dla krzywizny ujemnej). a w gotyckich katedrach jest tyle różnych geometrii, tyle prostych, tyle łuków... stąd tez może ich czar i piękno. wracam więc w wyobraźni do tych niezwykłych miejsc i przestrzeni. taki specyficzny wehikuł czasu, bez opuszczania aktualnej czasoprzestrzeni i bez zakrzywiania czasu. głównym założeniem geometrii siodła, jednej z kilku typów geometrii nieeuklidesowych jest następujący postulat: przez dowolny punkt nie leżący na danej prostej przechodzą co najmniej dwie różne proste nie mające wspólnych punktów z tą prostą. tym, co mnie najbardziej bawi w tego typu rozważaniach jest ich całkowita abstrakcyjność, czyli innymi słowy: ich całkowita bezużyteczność w tzw. codzienności. choć przyznać trzeba, że równania Riemanna znalazły zastosowanie w opisywaniu ogólnej teorii względności. ale to szczegół ;) potwierdzający regułę pełnej bezużyteczności owych wywodów. i to jest bardzo piękne, za to lubię metafizykę - jest odskocznią od tego błota prostactwa współczesności, od idiotyzmów pogubionej codzienności - prawdziwa Valhalla, kraina szczęśliwości, wiecznej szczęśliwości, bo jak dowiódł Kurt Gödel, matematyka jest nieskończona, czyli w aksjomatycznej teorii matematycznej zawierającej pojęcie liczb naturalnych da się sformułować takie zdanie, którego w ramach tej teorii nie da się ani udowodnić, ani obalić - twierdzenie o niezupełności.
a więc czysta filozofia wiatru w żaglach :) oraz muzyka kolorów wygrywana promieniami słonecznymi zakrzywionymi w geometrii witraży... metafizyka Universum...
and no news means really good news.

czwartek, 26 marca 2009

bohater - dziwne słowo


bohater - to brzmi dziwnie w czasach, kiedy przede wszystkim liczy się stan konta w banku i wielkość domu... kiedyś Polacy dzielili się na bohaterów i tchórzy - chyba troszkę uprościłem ;) ale dziś dzielą się na zwolenników lub przeciwników KK, na zwolenników lub przeciwników homo, na tych co myślą i mówią, oraz na tych co powtarzają to, co ktoś za nich wymyśli...
dobrze, że powracamy do historii i wydobywamy z niej przykłady bohaterstwa, dobrze, że mówi się o tych fantastycznych odważnych ludziach, którzy za wolność Polski oddali swoje życie... czasem myślę, czy było warto... pytam sam siebie
bo tylu jest dziś małych ludzi, tylu dziś polaków, dla których to jest obojętne... jakaś historia, jakaś wojna, jakieś AK, jakiś stan wojenny, byle bym miał dostatnie życie, wygodny dom i dobry samochód... a Naród, który zapomina o swoich korzeniach ginie...
generał August Emil Fieldorf ps. 'Nil'
generał Stefan Rowecki ps. 'Grot'
generał Leopold Okulicki ps. 'Niedźwiadek'
rotmistrz Witold Pilecki
major Julian Zubek ps. 'Tatar'
cichociemni
kurierzy Podhala, których twarze wciąż widzę w moich wspomnieniach, których imiona i życiorysy wciąż żyją w mojej pamięci...
niektórych z nich miałem przyjemność poznać osobiście i jest to dla mnie prawdziwy zaszczyt! to właśnie opowieści o tych ludziach, o tych bohaterach, o ich wspaniałych, odważnych czynach kształtowały mnie, moje poglądy, mój patriotyzm, mój antykomunizm, moją wizję świata... ile razy przemierzam dziś górskie szlaki Beskidu Sądeckiego, Pienin, czy Tatr zawsze stają mi oni przed oczami, widzę te miejsca, gdzie walczyli i ginęli bym ja był WOLNY. doceniam bardzo tę ofiarę i chcę być jej godnym...
i kiedy dziś czytam blog jakiejś nastolatki, która pisze, że jej serduszko bije po lewej stronie to mimo wszystko rodzi się we mnie to pytanie: czy warto??? czy potrzebna była śmierć 20 tys Polaków, młodych i starych, ale mądrych, wykształconych i oddanych całym sercem Ojczyźnie??? czy potrzebna była śmierć tylu oficerów i żołnierzy AK??? czy potrzebna była śmierć ks. Jerzego i innych kapłanów???
gdyby nie ofiara tych i wielu tysięcy innych, bezimiennych obrońców naszej Ojczyzny, tych, którzy najpierw walczyli z Gestapo przeciwko germanizacji a potem z NKWD oraz naszym własnym, rodzimym UB przeciwko rusyfikacji, którzy poświęcili swoje młode życie to by nas po prostu nie było...
pewno nikt by już dziś nie mówił ani nie pisał po polsku... co by było gdyby... łatwo to sobie wyobrazić... pracowalibyśmy w kołchozie lub w jakiejś fabryce, wykonując kolejny plan 5-cioletni, ubieralibyśmy się w bardzo gustowne waciaki i gumofilce 'sdiełano w CCCP', na komputerze(??? chyba tym sdiełanym w CCCP) pisalibyśmy cyrylicą, a wszyscy geje i lesbijki, którzy dziś krzyczą o nietolerancji w Polsce ginęliby w przymusowych obozach pracy na Syberii, w kopalniach Kołymy lub Workuty - wszak nowy socjalistyczny człowiek musi być taki, jak chce partia i jej komitet centralny. a swoja drogą... może szkoda, że tylu fantastycznych Polaków zginęło za to całe prymitywne pospólstwo, dla którego dobrze by zrobił taki obóz pracy...
a teraz coś o prawdziwym bohaterze...
przed generałem Nilem - baczność!

środa, 25 marca 2009

to be or to have - kolejna odsłona Hamleta


nic nowego - mieć czy być, być czy posiadać??? taki dylemat w temacie in vitro. najlepiej więc zróbmy głosowanie... referendum... kto za, kto przeciw... niech się naród wypowie, w końcu to demokracja...
no to może przy okazji tej sondy, zapytajmy respondentów, czy w piątek ma padać deszcz, czy świecić słońce... proponuję także zapytać nasze demokratyczne społeczeństwo, czy nie zabić jeszcze, tak przy okazji tych co mają za duże nosy, czy brzydki oddech, bo przecież zatruwają środowisko naturalne oraz utrudniają życie innych, np. tych, co stoją obok nich w autobusie czy tramwaju... idiotyzm tego typu referendów jest przerażający.
w przedziwny sposób - diabłu wiadomy - po jednej i tej samej stronie barykady spotykają się zwolennicy aborcji (czyli ci, co dzieci chcą zabijać) z tymi, co dzieci chcą mieć (czyli zwolennicy in vitro). nieprawdopodobne i niepojętne, a jednak...
Zasadniczym argumentem podnoszonym przez obie strony jest kwestia własności: mój brzuch jest moją własnością, moja komórka jajowa do mnie należy (to z kobiecego punktu widzenia) a tymczasem sprawa dotyczy nie tyle mojego brzucha i nie mojej komórki jajowej co raczej nowego życia, nowego człowieka, odrębnego bytu, nowej istoty, dodajmy istoty ludzkiej z pełnią przysługujących jej praw i obowiązków...
no i mamy nasz dylemat: mieć czy być???
pragnienie posiadania we współczesnym świecie zostało wyolbrzymione do monstrualnych rozmiarów... dla wielu ludzi owo MIEĆ oznacza sen ich życia, sens ich wszelkich aktywności...
mieć dziecko
mieć niczym nie skrępowaną wolność
mieć milion przyjemności
mieć zero cierpienia
mieć jeszcze tyle innych rzeczy
mieć jeszcze tyle innych doznań
to MIEĆ wydaje się pozornie nie mieć granic, pozornie...
i w to nasze bezgraniczne pragnienie posiadania wkracza drugi człowiek - no ale z nim to sobie stosunkowo łatwo radzimy... ale w to nasze pragnienie wkracza także i Bóg..... i wtedy się buntujemy i - często właśnie wtedy - przeżywamy największe depresje życiowe... jak ktoś śmiał mnie ograniczyć???
to chyba jest najszerszy kontekst in vitro.
znam wiele wspaniałych małżeństw. niektóre z tych par mają swoje potomstwo - i to jest wielkie szczęście - mam nadzieję, że wychowają cudownych ludzi, kolejne, nowe pokolenie, tych, co odważnie, z podniesioną głową idą przez codzienność wierni zasadom i wartościom. i ta przygoda z wychowaniem to jest wielka odpowiedzialność... niektóre pary nie mają własnego potomstwa. znam też takie związki, które mają swoje dzieci ale tak naprawdę nigdy ich mieć nie powinni, bo nie wiadomo co im przekażą w procesie wychowania - i o takie dzieci bardzo się martwię...
jednakowoż...
każdy ma swoją drogę przez życie i nie nam zaglądać w rękaw Pana Boga i pytać: DLACZEGO??? nasze czasy są naznaczone jakimś makabrycznym brakiem pokory...
a to tylko Bóg jeden wie, co jest dla mnie najlepsze, także w kwestii posiadania czy nie posiadania potomstwa...
również w kwestii wychowania młodego pokolenia...
jest dziś tak wiele możliwości otwarcia się na życie, że absolutnie nie ma potrzeby bawić się w in vitro i konstruować coś, lub kogoś po swojemu, wbrew albo mimo Bożej woli...
wracam do 'mojej' niezwykłej książki, do Biblii. księga Rodzaju, Genesis od 12 rodzaju począwszy opisuje dzieje Patriarchy Abrahama... niezwykłą pomocą może być spojrzenie na tę wielką postać do której z szacunkiem odnoszą się wyznawcy aż trzech monoteistycznych religii, a mianowicie Żydzi, Chrześcijanie i Muzułmanie. to właśnie Abrahamowi Bóg obiecał, że uczyni go ojcem wielkiego narodu, a tymczasem on sam, wielki Abraham nie mógł przez wiele lat doczekać się swojego własnego potomka. a gdy już się ów upragniony syn narodził Bóg żąda od Abrahama ofiary - i to nie byle jakiej ofiary, ale właśnie tej najcenniejszej... złożenia w ofierze własnego syna, tego wyczekiwanego, tego jedynego...
myślę, że i dziś Bóg od wielu wspaniałych małżeństw żąda podobnej ofiary... ofiary bezdzietności...
ale czymże jest życie bez ofiary właśnie???


no bo każdy ma swoją własną ścieżkę, a jedynym Przewodnikiem pośród manowców doczesności jest Wszechmogący, Almighty - to moje ulubione Jego określenie :)
com napisał, napisałem... i więcej do tego wracać nie chcę. niniejszym więc temat uważam za zamknięty ale czułem się w obowiązku jakoś odnieść się do niego.
nie żebym wniósł w temat in vitro coś nowego (zbyt wielu daleko mądrzejszych ode mnie napisało już opasłe tomy i wielkie prace na ten temat), po prostu nie wyobrażam sobie sytuacji w której ten dylemat staje się udziałem moich przyjaciół...
to be, or to have... I want (yes, this is proper word - to want) so I want first to be, the rest will be given to me by my own work and His grace, according to Almighty's will.



a do Bożego Narodzenia 2009 pozostało jeszcze tylko 9 miesięcy... równo 9 miesięcy, niby dużo, ale...

poniedziałek, 23 marca 2009

życie jest jak rejs :)


choć istotne jest to, dokąd gnasz, jednak najważniejsze jest to, by w odpowiedniej być załodze... słowa jednej z szant Andrzeja Koryckiego pasują jak ulał... tak się miotam pomiędzy tandetą a czym wielkim i święty... i dotykam tylko zamiast czuć, tak się ślizgam po powierzchni... Seneka napisał kiedyś, że temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr... w moim życiu jest tak, że znam cel, wiem, dokąd chcę dopłynąć i jeszcze lepiej wiem, do jakich portów zawijać już nigdy nie chcę a jednak... jednak brakuje mi wytrwałości... czy jest to cnota (delikatność) czy wada (lenistwo, słomiany zapał, niestałość) sam nie wiem... :) i to jest jakiś mój dramat, ograniczenie, moja słabość... :) nawet Wojownicy mają swoje słabości... i przez to są tacy ludzcy... i wciąż szukam załogi... tej odpowiedniej, wymarzonej załogi... przypadkowym autostopowiczom mówię stanowcze: no, thanks, za dużo ich już było, po niektórych do dziś jeszcze boli... ale powoli się uczę - co w praktyce oznacza jedno: twardnieję, mój pancerz każdego dnia staje się coraz grubszy...


TEACHER: Harold, what do you call a person who keeps on talking when people are no longer interested?
HAROLD: A teacher...

niedziela, 22 marca 2009

bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać...

owczarskie krajobrazy...
pasterskie klimaty...


Morning has broken, like the first morning.
Blackbird has spoken, like the first bird.
Praise for the singing, praise for the morning,
Praise for them springing fresh from the Word.


Sweet the rain's new fall, sunlit from heaven.
Like the first dewfall, on the first grass.
Praise for the sweetnes of the wet garden,
Sprung in completeness where His feet pass.


Mine is the sunlight, mine is the morning.
Born of the one light Eden saw play.
Praise with elation, praise every morning;
God's recreation of the new day.


Aureola i harfa to nie to, o czym śnię,
Ja o morza rozkołys i wiatr modlę się.
Stare pudło wyciągnę, zagram coś w cichą noc,
A wiatr w takielunku zaśpiewa swój song...
Tylko wezmę mój sztormiak i sweter,
Ostatni raz spojrzę na pirs.
Spotkamy się wszyscy..... tam, w Fiddler's Green...

Now I've heard there was a secret chord
That David played, and it pleased the Lord
But you don't really care for music, do you?

piątek, 20 marca 2009

o postmodernizmie – mojej ulubionej aberracji filozoficznej

jak powszechnie wiadomo prosty chłop ze wsi jestem. i prostą filozofię mam. i jestem z tego dumny. w myśl owej mojej osobistej koncepcji podziału ludzkości Ziemianie dzielą się na dwie kategorie: na tych co myślą i mówią (czasem błądzą, mylą się, mówią co myślą bez względu na konsekwencje) oraz na tych co powtarzają to, co ktoś inny za nich wymyśli.
zainspirowany blogiem autorstwa pewnej niewiasty, której serduszko pika po LEWEJ stronie, co oczywiście zwalnia ją z luksusu samodzielnego myślenia (czytaj: druga kategoria) postanowiłem napisać swoje myśli nieuczesane, niedzisiejsze i zupełnie niepoprawne politycznie ale za to moje własne.
ot prawdziwa wiejska filozofia chłopka-roztropka... :)
żyjemy w czasach pełnych sprzeczności,
w czasach o filozofii kupczenia
w czasach kultu zakupów no bo wszystko jest na sprzedaż... pozornie...
a skoro wszystko to znaczy nic...
bo możesz kupić zegarek, ale nie kupisz czasu...
możesz kupić dom, ale ognisko domowe sam musisz stworzyć..
możesz kupić sex ale nie kupisz miłości...
możesz kupić książkę ale nie kupisz mądrości...
możesz kopić laptopa ale nie umiejętność jego użycia... i tak dalej....
dziecko to piękny temat..... dla mnie z racji wiadomych czysto teoretyczny... :)
najpierw eutanazja: dobrze, że nie mam dzieci, bo nawet nie mogę sobie wyobrazić sytuacji (a wyobraźnia moja granic nie ma), że pewnego pięknego dnia moja kochana pociecha, której jakoś udało się przeżyć (uniknąć aborcji) oraz wykształcić (tzn nie zaćpać na śmierć) przyjdzie do mnie i powie mi: tak bardzo mi przykro, ale podjęliśmy decyzje: żebyś się nie męczył jutro umrzesz... wyprawimy ci skromy pogrzeb a resztą kasy jaka po tobie zostanie podzielimy się z biednymi.... suuuuuper, mądre dziecko! co się stary ojciec ma po tym świecie poniewierać swoje zrobił nich już więcej miejsca nie zajmuje nam młodym. no fantastyczne prawo sobie stworzyliśmy.
dalej.... dziecka nie wolno dotknąć – akcja zły dotyk... oczywiście są tragedie ale to są WYPADKI. i taki oto margines ma być rozciągnięty jako powszechne prawo na wszystkie normalne relacje, na wszystkie normalne rodziny. no więc dziecka nie wolno dotknąć, przytulić pocałować – bo będzie to już wykorzystanie seksualne. dziecka również nie wolno uderzyć bo będzie to przemoc. i rośnie taka pociecha nie znając żadnych granic, keinen grenze... :)
i tak oto wychowaliśmy idealny „produkt” postmodernizmu – moje życie to takie punkty w czasie, samodzielne, bez żadnego połączenia, bez logicznego związku skutkowo-przyczynowego.... monady? ale chyba trudno Leibniz'a nazywać ojcem postmodernizmu :)
świat był dla Leibniz'a zbiorowiskiem „monad”, to jest indywidualnych jednostek siły. jest ich nieskończenie wiele i różnią się między sobą stopniem doskonałości, tak, że nie ma dwóch monad jednakowych, piękne, co? taka interesująca teoria bytu... zaadoptowana przez współczesny materializm praktyczny. a co to praktycznie oznacza? ano nie ma żadnej moralności, żadnej oceny tego co robię, bo przecież nie ma absolutnie żadnego związku pomiędzy tym, co robiłem wczoraj a tym, co będzie się działo jutro... jak więc można mówić o jakichkolwiek konsekwencjach???
filozofia daru
to jest to, czego nam dziś brakuje....
nie można prowadzić dziś żadnej dyskusji jeśli nie odkryjemy na nowo filozofii daru.
DZIECKO JEST DAREM - nie jest własnością, jest darem....
człowiek dla drugiego człowieka jest darem.
póki tego nie zrozumiemy – nic nie ma sensu... miłość nie ma sensu, człowieczeństwo nie ma sensu.
będziemy się tylko nawzajem ranić i to beż żadnych konsekwencji. wszak życie to takie samodzielne punkty w czasie...
zatem dziecka nie mogę kupić na targu – tak, jak się kupuje nowe auto, czy nową parę butów...
i ten kpiący ton iski jarugi-nowackiej we wczorajszych wiadomościach... masakra jakaś: dofinansowanie zapłodnienia pozaustrojowego, czyli in vitro (znaczy w szkle) no bo cała Europa uważa tę metodę za metodę leczenia to i my musimy. lewica wciąż jeszcze należy do drugiej kategorii. powtarzają. kiedyś – w czasach mojego dzieciństwa – powtarzali to, co im komitet centralny kpzr dał do wierzenia i mówienia. dziś powtarzają po Brukseli, czy czort wie po kim....
i znów te sprzeczności...
najpierw się niszczy naturalną ludzką zdrową płodność – no bo to moje życie i wyszaleć się muszę... imprezy, orgie i orgietki... a jak się mi nagle zachce dziecka – oficjalnie się mówi, że dojrzałem do tej decyzji – no to przecież skoro nie mogę zajść w ciążę w sposób naturalny to sobie kupię mojego ślicznego bobaska... wszystko jest na sprzedaż, a ja mam kasę, w końcu uczciwie na nią pracowałem.... a wszystko zgodnie z zasadą: Liberté-Égalité-Fraternité... szkoda tylko, że ta zasada nie obowiązuję wobec słabszych i tych, co się sami nie mogą bronić....
uffff... się mi zebrało na poważne wywody... ale do tematu in vitro jeszcze wrócę... uwielbiam te diploidalne tematy...

czwartek, 19 marca 2009

zasłyszane... o stawaniu się mężczyzną słów kilka :)

znajoma opowiedziała mi dziś ciekawą historię... wśród niektórych szczepów Indian Północnoamerykańskich istnieje obrzęd wprowadzenia młodego chłopca w świat mężczyzn, w świat wojowników - inicjacja. obrzęd ten to symboliczny moment przejścia ze świata dziecka w świat człowieka dorosłego, dojrzałego mężczyzny. jednym z elementów owego obrzędu jest wyprawa do lasu. młodzieńcowi wiąże się opaskę na oczy i prowadzi się go do lasu. tam musi spędzić całą noc, mając cały czas zawiązane oczy. opaskę może zdjąć dopiero rano, kiedy poczuje pierwsze promyki słońca na swojej skórze. pewno niesamowite są doświadczenia, które przeżywa ten młody człowiek w ciągu całej nocy, wszystkie te nocne odgłosy lasu, głosy zwierząt i inne dźwięki, które docierają do jego uszu, pobudzając wyobraźnię. można sobie wyobrazić, jaką walkę wewnętrzną ze swoim strachem i innymi ograniczeniami musi stoczyć młodzieniec. a w tym wszystkim jest zdany tylko na siebie. lub przynajmniej tak się mu wydaje... najciekawsze czeka go rano - kiedy już poczuje ciepło słońca na swej skórze i zdejmie opaskę, którą mu nałożono wieczorem, jego oczom ukazuje się niezwykły widok: naprzeciw niego siedzi jego ojciec, który spędził tu całą noc...


męskości się nie zdobywa - męskość się dziedziczy,
ojcostwo jest jak sztafeta - przekazuje się ją z ojca na syna...
z pokolenia na pokolenie...
dziękuję Tato...
wiem, jestem silnym mężczyzną, dumnym Czarnym Góralem.

wtorek, 17 marca 2009

Saint Patrick's Day - Lá Fhéile Pádraig

dziś właśnie mija pierwszy miesiąc istnienia tego czegoś, co właśnie czytasz czyli mojej skarbonki :) no i dziś też wypada st. Patrick's day - taka mała lokalna uroczystość... a więc: ZDRÓWKO..... ;)


a teraz kilka słów o świętym Patryku.
Urodził się około roku 358 w Taberni, położonej w tej części Brytanii (Anglii), która należała do Cesarstwa Rzymskiego. Ojciec Patryka Kalpurniusz był urzędnikiem cesarskim, później został diakonem. Patryk został w dzieciństwie ochrzczony, ale nie otrzymał chrześcijańskiego wychowania. Gdy miał szesnaście lat porwali go irlandzcy korsarze i sprzedali w Irlandii do niewoli. Przez sześć lat musiał pracować jako pasterz. Wówczas dokonała się w nim odmiana życia. Nauczył się tamtejszego języka i poznał obyczaje panujące na tej wyspie. Po sześciu latach udało się mu zbiec z niewoli, lecz nigdy nie zapomniał już Zielonej Wyspy. Uważał, że jego powołaniem jest głoszenie Ewangelii w Irlandii, dlatego też zdobył odpowiednie wykształcenie w dwóch szkołach misyjnych w północnej Francji. Po śmierci św. Palladiusza, misyjnego biskupa w Irlandii, postanowiono na jego miejsce posłać Patryka. Wyświęcono go na biskupa w roku 432 i wysłano do Irlandii. Apostołował głównie na północy i zachodzie Irlandii, tam gdzie jeszcze nie głoszono Ewangelii. Wkrótce nawrócił wielu wodzów plemion wraz z ich rodzinami i związanymi z nimi ludźmi. W Irlandii nie było wówczas miast, tak jak w Cesarstwie Rzymskim. Dlatego też w miejsce biskupstw i parafii tworzył wspólnoty mnisze początkowo złożone z kapłanów galijskich (dzisiejsza Francja) i brytyjskich, później dołączali do nich księża wywodzący się z Irlandii. Opaci poszczególnych wspólnot byli wyświęcani na biskupów. Św. Patrykowi przypisuje się założenie w roku 444 głównej stolicy biskupiej w Irlandii — Armagh. Św. Patryk gorliwie pracował , ale też doznał wielu przykrości. Nie wszystkim podobała się jego praca, krytykowano go między innymi i za to, że ekskomunikował Korotyka, który napadł z bandą rycerzy na wyspę, zabił wielu tamtejszych mieszkańców, ochrzczonych przez św. Patryka i dużą ich liczbę uprowadził do niewoli. W swojej obronie Święty napisał dzieło Confessio (Wyznanie). Ostatni okres swojego życia spędził nasz Patron w jednej ze wspólnot zakonnych, oddając się modlitwie i praktykom pokutnym. Pełen zasług odszedł do Pana 17 marca 461 roku w osadzie Saul, w której zbudował swój pierwszy kościół.


Życiorys św. Patryka jest osnuty wieloma legendami. Jedna z nich mówi o czyśćcu św. Patryka. Mianowicie w miejscowości Lough Derg miał zstępować do pewnego zagłębienia (w podziemie) i tam rozmyślać nad karami piekielnymi, doznawanymi przez potępionych. Do tej miejscowości do dzisiaj przybywają liczni pielgrzymi.

skąd wzięła się koniczynka? według legendy św. Patryk użył trójlistnej koniczyny dla wyjaśnienia irlandczykom istoty Trójcy Świętej. i tak zielona koniczynka - czyli clover (seamair, lub seamróg) zwana też shamrock do dziś jest symbolem Irlandii.

legendą jest również wypędzenie przez Patryka wężów i innej jadowitej gadziny z Irlandii - przez modlitwę Patryk zmusił je do ucieczki do morza. nawiązuje to w oczywisty sposób do wyplenienia pogaństwa wśród irlandzkiego narodu.
faktem niezaprzeczalnym jest jednak brak jakichkolwiek wężów (z wyjątkiem tych ogrodowych, czy mieszkających w zoo lub w prywatnych, domowych akwariach) na Zielonej Wyspie.

pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał Patryk po powrocie na wyspę, było zapewnienie sobie zgody lokalnych królów na prowadzenie działalności misyjnej. tutaj bardzo przydała mu się jego znajomość języka i lokalnych obyczajów. jedna z legend głosi, że podczas Mszy Świętej na wzgórzu Cashel Patryk przez nieuwagę postawił ciężki pastorał na stopie świeżo nawróconego króla Aengusa. król nawet nie pisnął, ponieważ był przekonany, że stanowi to część ceremonii. kiedy Patryk się zorientował, co zrobił, szybko zdjął pastorał. okazało się, że stopa króla została cudownie uleczona.

i jeszcze jedna ciekawostka. istnieją dwie marki wina z imieniem Patryka w nazwie - francuskie Chateauneuf-de-Pape Saint Patrick z doliny Rodanu - w jednej z winnic na tym obszarze święty miał odpocząć podczas swej podróży do Rzymu. a przy okazji - Chateaunef-de-Pape to, obok Pomerol i Pommard, jednen z moich ulubionych gatunków wina. drugie pochodzi z miasta Jerez w Hiszpanii (Fino San Patricio) i produkowane jest od 1780 roku przez potomków irlandzkich osadników.

poniedziałek, 16 marca 2009

kerit czyli eine kleine nachtmusik


kolejne doświadczenie wielokulturowości, wielojęzyczności, różnorodności i ... jakiejś niezwykłej harmonii... trudno to wyrazić, trudno to opisać... coraz bardziej lubię te nordyckie klimaty. wciąż towarzyszy mi cień Vikingów, cień żeglarzy, cień wojowników, cień odkrywców, cień mężczyzn twardych i wrażliwych za razem...
nie wiem od czego zacząć, tyle tego jest. zatem na początek mały teścik. na lotnisku na wyspie Vágar należącej do archipelagu Føroyar (dla niewtajemniczonych w nordycką nomenklaturę spieszę z podpowiedzią, że chodzi o Wyspy Owcze) pierwszoplanową rolę odgrywają oczywiście owce... nie dziwi więc nikogo fakt, że paszporty lądującym tam przybyszom sprawdza lokalna piękność należąca do bardzo wyselekcjonowanej grupy etnicznej zwanej MERYNOS, zgrabnym ruchem mordki przesuwając tę małą książeczkę z danymi osobowymi przez elektroniczny czytnik i z miłym uśmiechem oddając go zdziwionym takim obrotem sprawy turystom. i tu pytanie: jakie imię nosi owa istota? :) niestety nie będzie żadnych podpowiedzi :( jedna z zauważonych przeze mnie reklam na lotnisku jest równie urzekająca: it is sheep and easy to take a bus and see the islands... ale dość już tych prymitywnych żartów... Føroyar są po prostu piękne, nawet, jeśli pada śnieg z deszczem a od oceanu ciągnie silny, zimny wiatr. piękne, kolorowe wioski, malowniczo położone na górskich stokach łagodnie opadających ku licznym fiordom, olbrzymia ilość wodospadów, strumyków i potoków, różnej wielkości i długości. no i tak bardzo charakterystyczne dla tego regionu świata pokryte trawą dachy... wyjątkowa osobliwość...



rzecz jasna, że czymś, co na mnie wywarło wrażanie największe był, właściwie wciąż jest widok przepięknych marin. każda wioska ma swoją uroczą marinę, w której cumuje mnóstwo łódek, łódeczek, jachtów, żaglówek i kajaków różnej maści i wielkości. no i kolejna niespodzianka - mariny są powszechnie dostępne dla każdego. mogę więc do woli spacerować pomostami, zaglądając do dowolnie wybranej łajby.

wszechobecne owce i barany zaglądają do mojej sypialni co rano, sprawdzając, czy już wstałem, czy jeszcze się wyleguję...


moi poprzednicy zgromadzili tu fantastyczny księgozbiór. z całą pewnością kilku lat potrzeba, żeby przeczytać te wszystkie książki, znajdujące się na półkach, pisane w różnych językach. jednak największą moją radością jest gramofon i robiąca spore wrażenie kolekcja płyt analogowych - tak, tych czarnych, lekko trzeszczących w trakcie odtwarzania... rewelacja :)
więc znów się czuję jak Eliasz... leżę w fantastycznej dolinie potoku Kerit, a kruki przynoszą mi jedzenie... zastanawiam się, dokąd tym razem poprowadzi mnie Pan... jaka będzie moja kolejna misja... za kilka dni ląduje w UK, ciekawe, co mnie tam spotka??? pojedynek??? czy może pojednanie??? D.O. pewno już się nie może doczekać tego spotkania, ale chyba nie będzie to dla niego najwspanialszym przeżyciem roku, a może nawet ostatnich kilku lat...


idę na basen, żeby utrzymać kondycję. niestety, termalnych źródeł tu nie ma, wiec pewno woda będzie nieludzko zimna. wczoraj dowiedziałem się, że w Tórshaven mieszka pewna kobieta, która - będąc w wieku 80+ - wciąż codziennie rano pływa w otwartym oceanie... może to dobre jest dla fok, ale ja nie będę takich radości próbował. po powrocie do Akureyri z dziką rozkoszą zanurzę się w basenie o temp +31 stopni C :) uprzednio spędziwszy chwilę w brodziku o rozkosznej temperaturze +39 C.

poniedziałek, 9 marca 2009

dance me...

dance me very tenderly and dance me very long
dance me to your beauty with a burning violin
dance me through the panic till I'm gathered safely in
touch me with your naked hand or touch me with your glove
dance me to the end of love...



i przyjdzie dzień
i padnie komenda:
cumy rzuć!
and the dance begins...

bo męska rzecz być daleko
a kobieca...
wiernie czekać...
bo jeszcze się tam żagiel bieli...


let me feel you moving like they do in Babylon
show me slowly what I only know the limits of
dance me to the end of love...

sobota, 7 marca 2009

no man is an island, czyli z pamiętnika trapisty...


kiedy byliśmy w nowicjacie, czymś bardzo odjazdowym, very profi ;) było czytanie Mertona. nikt z nas go nie rozumiał, ale do dobrego tonu należało mieć kilka jego książek na półce. pewno, gdybym dziś sięgnął po tę lekturę zrozumiałbym niewiele więcej... ale w owym czasie... wszyscy chcieliśmy jakoś być trapistami... odpowiednia fryzura (na zero), samotne godziny kontemplacji... a potem... realizm... gorzki realizm życia we wszystkich jego odcieniach... tak, bycie przez chwilę trapistą oznaczało przynależność do jakiegoś elitarnego klubu, każdy chciał się poczuć trochę zdobywcą, takim alpinistą ducha... i niektórzy odpadli... tak, jak alpinista odpada od ściany... a przecież każdy ma swoją własną drogę na szczyt, swoją własną ścieżkę do Boga... i nie mogę iść drogą kogoś innego, choćby była najcudowniejszą - bo to nie jest moja droga, nie moje życie, nie ja... dla jednego droga na szczyt to trzypasmowa autostrada, dla drugiego wygodny wagonik kolejki linowej, dla kogoś innego to rollercoaster, dla jeszcze innego będzie to szlak górki w kolorze zielonym lub czerwonym, a dla kolejnego będzie to wspinaczka skałkowa bez żadnej asekuracji... sama droga nie jest tak bardzo ważna, musi być tylko dostosowana do możliwości... najważniejsze to...... :) najważniejsze to musisz znaleźć sam. jedno jest pewne, tutaj nie da się iść na skróty.
ojciec Augustyn Pelanowski pisze: 'Ktoś, kto nie poznał swej pustki i samotności, nie może pomóc innym przejść tą samą drogą do Boga. W tej tajemnicy nie tylko mieści się sens celibatu, ale też sens opuszczenia, jakiego doświadczają ci, którzy zostali porzuceni przez małżonka, sens wdowieństwa, sens odtrącenia przez innych, sens i wartość jakiegokolwiek osierocenia. Pustka to pierwszy krok do pełni.'

zawieszony pomiędzy actio a contemplatio...
trapista, a moze tARpista???
skąd bierze się szczęście? pewnie, między innymi, ze zgody, zgody na to, kim się jest, skąd się jest, gdzie się jest. ze zgody na swoje życie, na swoje wybory, decyzje, osiągnięcia i straty. ze zgody na to, co możliwe i dostępne. z sięgania po to, co możliwe i dostępne. ze zgody także na to, czego zmienić nie mogę a staje się moim udziałem, ze zgody na to co mnie spotyka, ze zgody na własne ograniczenia i niedoskonałości, być może też ze zgodny na to, że inni są tak różni... dobrzy i źli... a wracając do Mertona... wybrał się kiedyś gość na pustelnię, gdzie miał żyć jak Eliasz, szukając Boga, porządkując wnętrze i żywiąc się tym, co mu ptaki przyniosą popijając przy tym wodę z wykopanego przez siebie źródełka. jego pobyt na pustelni skończył się bardzo szybko w szpitalu, bo okazało się, że źródełko owo, które odkopał było skażone. w szpitalu Thomas poznał pielęgniarkę, dla której stracił głowę, a o mało co i habit zakonny... każdy ma swoją ścieżkę... :)

Pictures of you
Pictures of me
Remind us all of what we used to be,
Remind us all of what we could have been...

piątek, 6 marca 2009

the second mind

Islandia z okna samolotu...
zawsze, ile razy wracam z naszego spotkania, jestem pod wielkim wrażeniem tego, co za każdym razem jest mi dane doświadczyć. czymś niesamowitym jest wielość kultur, wielość języków, wielość tradycji... różnorodność... taki prawdziwy średniowieczny uniwersalizm... tak wiele zawsze się uczę, niesamowicie poszerzają się moje horyzonty... "Stając na barkach olbrzymów widzimy więcej niż oni, dalej i dokładniej". to zdanie Bernarda z Chartres, uczonego żyjącego w XII wieku, tak bardzo pasuje do tego, co czuję wracając z Reykajaviku. maksyma Bernarda odnosi się do wszelkiej ludzkiej intelektualnej aktywności. staję więc na ramionach intelektualnych gigantów, moich kolegów i widzę dalej i więcej... the things that surround you change you - in the same way that you change them... i tu kolejna myśl - na ile mam rzeczywisty wpływ na rzeczy, osoby i sytuacje, które wchodzą w orbitę mojego doświadczenia??? bo to, że one jakoś odciskają się na moim wnętrzu, w swoisty sposób przebudowując moje jestestwo, jest czymś oczywistym... każdy z nas wytwarza taki magiczny krąg wokół siebie, problem jednak w tym, że promień tego kręgu jest w wielu przypadkach bardzo mały... dla wielu kończy się na czubku jego własnego nosa ;) - dlatego jestem taki dumny z mojego własnego nosa ;) próbuje więc człowiek przejąć jakoś kontrolę nad tym wszystkim co się znajduje wewnątrz owego kręgu. a gdyby powiększyć ów krąg??? gdyby podnieść wzrok ze swoich małych spraw i zawiesić go nad linią horyzontu??? wówczas ów magiczny krąg też się powiększy... czy to oznacza, że automatycznie przejmę kontrolę nad większą ilością spraw??? obawiam się, że to jednak nie jest możliwe... jedyną rzeczywistość, która nie ma granic jest każda rzeczywistość dynamiczna, taka, która zawsze jest w ruchu, rozwija się, rozrasta, lub - przeciwnie - zmniejsza się, ginie, zanika... dlatego, stojąc na barkach olbrzymów widzę więcej... niesamowita tajemnica wzajemnej wymiany, tajemnica spotkania, misterium obecności... a do tego język, dzięki któremu świat innego bytu staje się jakoś także moim światem... słowo, które ma swoje własne życie i dzięki temu tworzy jakąś nową rzeczywistość w moim wnętrzu, w mojej duszy i intelekcie... the second mind...

niedziela, 1 marca 2009

a światłość w ciemności świeci...


czy coś może być zmienne i niezmienne zarazem??? pewno tak, coś może być niezmienne w istocie a zarazem rozwijać się zdobywając nowe doświadczenie, pogłębiając samoświadomość własnego bytu... i niezmienna będzie forma a rozwijać się będzie materia :) i mamy klasyczną teorię dualizmu onotlogicznego. Według Arystotelesa samoistnie istnieją tylko ciała. W każdej substancji cielesnej (ciele) wyróżnić można dwa czynniki: materię (będącą tworzywem, z którego zbudowane jest ciało; pierwiastkami chemicznymi w dzisiejszym ujęciu) oraz formę (coś, co stanowi o tym, że dane ciało jest tym czym jest, a nie czymś innym; coś, co wyróżnia ciało spośród innych ciał tego samego rodzaju). Arystoteles stwierdza, że forma nie może istnieć bez materii. Człowiek, jak każdy byt, składa się z materii i formy. Formę człowieka nazywa Arystoteles duszą. a wiec mamy ciało i duszę. Tomasz twierdzi, że dusza może istnieć samodzielnie. na tym opiera się teologia chrześcijańska, a dokładnie teologia katolicka - solidne podstawy filozoficzne... to rzutuje także na katolicką koncepcję życia wiecznego. rozłączenie duszy z ciałem to moment śmierci, po czym ciało (czyli tworzące go pierwiastki chemiczne) ulega rozkładowi - o czym nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba a dusza przechodzi już do wieczności oczekując na zmartwychwstanie ciała i ponowne z nim połączenie, aczkolwiek tym razem już z ciałem uwielbionym. to jest jedna spójna koncepcja dualistyczna. jednak w niektórych kościołach protestanckich (np. u Adwentystów Dnia Siódmego - swoją droga nazwa czadowa) twórcom ich koncepcji życia wiecznego wyraźnie zabrakło jakiejkolwiek wiedzy filozoficznej i wygenerowali przedziwne teorie. wspomnieni już Adwentyści twierdzą np. że człowiek po śmierci zapada w stan snu (chyba jak niedźwiedź zimą) - nie ma jednak żadnego rozłączenia duszy z ciałem. po zmartwychwstaniu człowiek zwyczajnie się budzi. no i mam problem - bo w czasie owego "snu" ludzkie ciało ulega zwyczajnie procesowi rozpadu no i co się wtedy dzieje z duszą??? też się rozpada??? i na czym więc z punktu widzenia ich teologii polega śmierć??? w teologii katolickiej jest to bardzo jasne - śmierć to rozłączenie duszy od ciała, a zmartwychwstanie to ponowne spotkanie się tych dwóch składowych w jednym, konkretnym ludzkim bycie.
A więc, czy coś może być zmienne i niezmienne zarazem??? w dualizmie z pewnością tak... nawet z punktu widzenia fizyki jest to możliwe... w końcu światło ma naturę dualistyczną: korpuskularno-falową. polega to na tym, że w pewnych sytuacjach światło (lub też choćby elektrony) zachowuje się, jakby było cząstkami (korpuskułami), a w innych sytuacjach, jakby było falami.
ŚWIATŁO i CIEMNOŚĆ... przedziwny dualizm... dobro i zło, mądrość i głupota, wiedza i ignorancja, prawda i fałsz, piękno i brzydota, narty i snowboard, harmonia i bezład, miłość i .............. ;) a światłość w ciemności świeci... i dlatego zawsze na końcu tunelu (nawet tego naaaajdłuższego) jest światło...
o monizmie czyli o tym, że istnieją tylko idee, zaś świat materialny jest pozorny, napisz kiedy indziej.... :)