poniedziałek, 16 marca 2009
kerit czyli eine kleine nachtmusik
kolejne doświadczenie wielokulturowości, wielojęzyczności, różnorodności i ... jakiejś niezwykłej harmonii... trudno to wyrazić, trudno to opisać... coraz bardziej lubię te nordyckie klimaty. wciąż towarzyszy mi cień Vikingów, cień żeglarzy, cień wojowników, cień odkrywców, cień mężczyzn twardych i wrażliwych za razem...
nie wiem od czego zacząć, tyle tego jest. zatem na początek mały teścik. na lotnisku na wyspie Vágar należącej do archipelagu Føroyar (dla niewtajemniczonych w nordycką nomenklaturę spieszę z podpowiedzią, że chodzi o Wyspy Owcze) pierwszoplanową rolę odgrywają oczywiście owce... nie dziwi więc nikogo fakt, że paszporty lądującym tam przybyszom sprawdza lokalna piękność należąca do bardzo wyselekcjonowanej grupy etnicznej zwanej MERYNOS, zgrabnym ruchem mordki przesuwając tę małą książeczkę z danymi osobowymi przez elektroniczny czytnik i z miłym uśmiechem oddając go zdziwionym takim obrotem sprawy turystom. i tu pytanie: jakie imię nosi owa istota? :) niestety nie będzie żadnych podpowiedzi :( jedna z zauważonych przeze mnie reklam na lotnisku jest równie urzekająca: it is sheep and easy to take a bus and see the islands... ale dość już tych prymitywnych żartów... Føroyar są po prostu piękne, nawet, jeśli pada śnieg z deszczem a od oceanu ciągnie silny, zimny wiatr. piękne, kolorowe wioski, malowniczo położone na górskich stokach łagodnie opadających ku licznym fiordom, olbrzymia ilość wodospadów, strumyków i potoków, różnej wielkości i długości. no i tak bardzo charakterystyczne dla tego regionu świata pokryte trawą dachy... wyjątkowa osobliwość...
rzecz jasna, że czymś, co na mnie wywarło wrażanie największe był, właściwie wciąż jest widok przepięknych marin. każda wioska ma swoją uroczą marinę, w której cumuje mnóstwo łódek, łódeczek, jachtów, żaglówek i kajaków różnej maści i wielkości. no i kolejna niespodzianka - mariny są powszechnie dostępne dla każdego. mogę więc do woli spacerować pomostami, zaglądając do dowolnie wybranej łajby.
wszechobecne owce i barany zaglądają do mojej sypialni co rano, sprawdzając, czy już wstałem, czy jeszcze się wyleguję...
moi poprzednicy zgromadzili tu fantastyczny księgozbiór. z całą pewnością kilku lat potrzeba, żeby przeczytać te wszystkie książki, znajdujące się na półkach, pisane w różnych językach. jednak największą moją radością jest gramofon i robiąca spore wrażenie kolekcja płyt analogowych - tak, tych czarnych, lekko trzeszczących w trakcie odtwarzania... rewelacja :)
więc znów się czuję jak Eliasz... leżę w fantastycznej dolinie potoku Kerit, a kruki przynoszą mi jedzenie... zastanawiam się, dokąd tym razem poprowadzi mnie Pan... jaka będzie moja kolejna misja... za kilka dni ląduje w UK, ciekawe, co mnie tam spotka??? pojedynek??? czy może pojednanie??? D.O. pewno już się nie może doczekać tego spotkania, ale chyba nie będzie to dla niego najwspanialszym przeżyciem roku, a może nawet ostatnich kilku lat...
idę na basen, żeby utrzymać kondycję. niestety, termalnych źródeł tu nie ma, wiec pewno woda będzie nieludzko zimna. wczoraj dowiedziałem się, że w Tórshaven mieszka pewna kobieta, która - będąc w wieku 80+ - wciąż codziennie rano pływa w otwartym oceanie... może to dobre jest dla fok, ale ja nie będę takich radości próbował. po powrocie do Akureyri z dziką rozkoszą zanurzę się w basenie o temp +31 stopni C :) uprzednio spędziwszy chwilę w brodziku o rozkosznej temperaturze +39 C.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz