piątek, 31 grudnia 2010

czas


Czas jest bardzo ważnym darem.
Jeżeli chcesz dobrze zrozumieć wartość jednego miesiąca, zapytaj matkę, która urodziła przedwcześnie dziecko...
By zrozumieć wartość tygodnia, porozmawiaj z redaktorem naczelnym jakiegoś tygodnika...
By pojąć wartość jednej godziny spytaj zakochanych, którzy czekają na spotkanie po długiej przerwie...
Aby zrozumieć wartość jednej minuty, pytaj osobę, która spóźniła się na pociąg...
Jeśli chcesz usłyszeć, jaka jest wartość jednej sekundy, zapytaj kogoś, kto właśnie uniknął wypadku samochodowego...
By zrozumieć wartość jednej milisekundy, spytaj tego, kto zajął drugie miejsce na olimpiadzie...
Ogromna jest wartość każdej chwili, to skarb, który trzymasz w swoich dłoniach! Wczoraj – to już historia. Jutro jest tajemnicą. Dzisiaj jest rzeczywistością...
Błogosławieństwa w Nowym Roku życzę!

piątek, 24 grudnia 2010

Boże Narodzenie AD 2010


Pomódlmy się w Noc Betlejemską
w noc szczęśliwego rozwiązania,
by wszystko się nam rozplątało,
węzły, konflikty, powikłania.
Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.
Oby w nas paskudne jędze
pozamieniały się w owieczki,
a w oczach mądre łzy stanęły,
jak na choince barwnej – świeczki.
ks. Jan Twardowski

sobota, 27 listopada 2010

środa, 17 listopada 2010

I'm sure God must be a cowboy at heart

na jesinno-zimowe klimaty, długie podróże, otwarte przestrzennie, na pluchę za oknem i nastrój depresyjne-refleksyjny... na wszystko dobra jest muzyka, oczywiście muzyka counrty...
no bo i Bóg musi być w sercu kowbojem... ;)


zanim jednak światem zaczęła rządzić zima, pokrywając wszystko swym białym kożuszkiem, otaczająca nas rzeczywistość była taka wielobarwna i urozmaicona. a teraz spokój i monolit. i tak będzie jeszcze przez chwil parę :)



wtorek, 16 listopada 2010

o piratach... na Bałtyku


Słowo 'pirat' jakoś bardzo jednoznacznie kojarzy się większości z nas z ciepłymi morzami, palmami, rumem i rozlicznymi skarbami. Niektórym – być może – nasuwa też skojarzenie z filmem, właściwie trylogią pt.: Piraci z Karaibów. Dominikana, Martynika, Karaiby wydają się być idealnym i jedynym miejscem, gdzie można było spotkać piratów. Dziś do tych miejsc dołączają też wybrzeża Somalii, gdzie współcześni piraci realizują swoje morskie ambicje. A swoją drogą – jestem pełen uznania dla tych odważnych, zdeterminowanych ludzi. Przez wiele lat tamte rejony świata były traktowane przez bogate kraje północnej Półkuli jako wysypisko śmieci. Taka polityka spowodowała olbrzymie szkody w gospodarce morskiej u wybrzeży Afryki przyczyniając się do wyniszczenia ryb i innych morskich żyjątek (czytaj seafood'u) które stanowiły podstawę egzystencji rybaków z tamtych rejonów. A dziś – walcząc o swoją szanse na godną egzystencję – posuwają się oni do takich drastycznych metod jak morskie kaperstwo. Dzieje się to – jak zawsze – kosztem tych najuboższych, którzy dla utrzymania swoich rodzin godzą się na taką działalność, przynoszącą krocie ich bossom a im samym, współczesnym korsarzom, ryzykującym najwięcej, daje jakieś minimalne środki do przeżycia na wciąż bardzo podstawowym poziomie.

Pod banderą Jolly Roger pływano też na naszym starym, poczciwym Bałtyku. Pirackie wyczyny i historie są równie pasjonujące jak korsarskie walki, wielkie wyprawy, pogonie i ucieczki na Karaibach i Morzu Śródziemnym. Kiedy w 1389 r. Małgorzata, królowa Danii i Norwegii, pokonała Szwecję, którą rządził Albrecht (Meklemburczyk z pochodzenia), za Meklemburgią opowiedział się tylko wierny swemu królowi Sztokholm. Miasto oblegali Duńczycy. I Meklemburgia, i słynna Hanza postanowiły bronić swej hegemonii na Bałtyku i złamać blokadę Sztokholmu. Ani Meklemburgia, ani Związek Miast nie miały jednak własnej floty, niezbędnej w takiej operacji, morskie działania oparto więc o piratów i ich statki, których 30 lat wcześniej wynajmowano już do ochrony szlaków kupieckich na Bałtyku. Piraci znakomicie wywiązali się ze swoich zadań. Przede wszystkim dostarczali żywność oblężonym mieszkańcom Sztokholmu. Stąd wzięła się ich nazwa: Vitalienbroedere albo Vytagenbredere - Bracia Wiktuałowi w narzeczu dolnoniemieckim, a po polski Bracia Witalijscy. Zdobyli również Visby na Gotlandii, a kiedy doszło do zawieszenia broni między walczącymi stronami, tam właśnie założyli swoją bazę i rozpoczęli walkę ze wszystkimi na całym Bałtyku. Dowódcą Braci Witalijskich był Klaus Störtebeker. Jego nazwisko, czy może raczej przezwisko pochodzi od dwóch niemieckich słów «Stürz den Becher» - cały kufel za jednym haustem, czyli w skrócie właśnie: Störtebeker. Przypisywano mu ogromną  siłę fizyczną i niebywałą odporność na trunki. Legenda ;) mówi, że Klaus wypijał czterolitrowy dzban wina, tudzież piwa jednym łykiem.

Miejsce urodzenia i pochodzenie społeczne wielkiego rozbójnika morskiego toną jednakże w mrokach niepewności. Wedle różnych legend i podań mógł się on urodzić w Ruschvitz na Rugii. Opowiadano, iż w sąsiednich wioskach Hagen i Bobbin osobiście wspierał biednych pieniędzmi i darami. Być może iż był on dzieckiem Wismaru, względnie pochodził z Verden. Jest też możliwym, iż należał do pewnej szlacheckiej, fryzyjskiej rodziny. 
Klaus to bardzo malownicza postać, swoisty Robin Hood na Bałtyku. Walczył przede wszystkim z patrycjuszami i cieszył się ogromnym szacunkiem i miłością prostego ludu. Dowodził okrętem "Tygrys Morski" i w latach 1395-1401 zasłynął z wielu brawurowych wypraw i wygranych potyczek morskich, również na Morzu Północnym. Żaden statek nie był przed nimi bezpieczny. Nie pohamowała ich nawet klątwa papieska. Straty kupców stawały się tak wielkie, iż hanzeatyckim kupcom w 1398 r. musiał przyjść z pomocą zakon rycerski. Krzyżacy oblegali na wyspie Gotland tamtejszą kryjówkę Witalijskich Braci i ostatecznie, zdobywszy twierdzę, wygonili ich z Morza Bałtyckiego.  Wynieśli się też Störtebeker i Gödeke Michael, jeden z hersztów pirackich i prawdopodobnie jego kompan z Greifswaldu. Rejonem ich rozbojów stało się teraz Morze Północne. Tu, szczególnie zaś w Północnej Fryzji, znaleźli oni kryjówki i rynek zbytu na zrabowane łupy. Zdobycz dzielili oni zwyczajem pirackim między siebie po równo. Zaciekłe zmagania floty hanzeatyckiej z piracką, trwały nadal.
Hanza postanowiła jednak przejąć inicjatywę i rozprawić się ostatecznie z piratami. Najpierw rozprawiono się z Fryzyjczykami, którzy udostępnili Braciom Witalijskim kwater na zimę. W 1400 roku tzw. "kogi pokoju" przeczesały fryzyjskie zatoki i zabito 80 piratów. Kolejnych 25 zostało wydanych wojskom Hanzy i zostali oni straceni na rynku w Emden. Był to dopiero początek rozprawy z Bractwem, bo liczba piratów oceniana była nawet na 1500 ludzi.
W zimie 1401 roku nastąpiło kolejne uderzenie. Hanzeatycki Hamburg, w osobach rajców miejskich Hermanna Lange i Nikolausa Schocke, przygotował w tym celu statek "Łaciata Krowa" (Bunte Kuh), który został okrętem flagowym flotylli wojennej zamaskowanej jako handlowa. Zasadzka, przygotowana w pobliżu wyspy Helgoland i dowodzona przez kapitana Simona van Utrecht, udała się – do niewoli dostało się 70 piratów, a 40 zginęło w walce. Wśród ujętych był także jeden z przywódców, Klaus Störtebeker oraz jego przyjaciel Gödeke Michael zwany też Ojciec Michael. Po procesie zostali straceni na położonej na Łabie wyspie Grasbrook poprzez ścięcie mieczem. Legenda mówi, że Störtebeker miał prosić Burmistrza o łaskę dla wszystkich swoich ludzi, koło których, po jego ścięciu, przebiec jeszcze zdoła. Umowa została zawarta. Gdy faktycznie Klaus już bez głowy przebiegł jeszcze przed jedenastoma swoimi kompanami, rzucił mu kat pod nogi katowski pieniek, na którym się Störtebeker potknął i upadł. Naturalnie burmistrz nie dotrzymał danego słowa i cała jedenastka, która miała otrzymać ułaskawienie, nie uniknęła katowskiego topora dzieląc los pozostałych piratów. Ich głowy zostały przybite do pali i umieszczone wzdłuż rzeki.
I tak kolejny raz potwierdza się prawda, że najbardziej cierpią zawsze ci, którzy pozostają w służbie możnych tego świata... a Historia kołem się toczy...

sobota, 13 listopada 2010

z mojej ostatniej wyprawy

oczywiście z mojej ostatniej wyprawy do Amazonii. dzięki znajomościom rozlicznym, tudzież dzięki umiejętnemu władaniu hiszpańskim mogłem doświadczyć takich cudów...

piątek, 12 listopada 2010

wyszperane...


Different people have different perception. One man's meat could be another man's poison. A couple bought a donkey from the market. On the way home, a boy commented, "Very stupid. Why neither of them ride on the donkey?"Upon hearing that, the husband let the wife ride on the donkey. He walked besides them. Later, an old man saw it and commented, "The husband is the head of family. How can the wife ride on the donkey while the husband is on foot?" Hearing this, the wife quickly got down and let the husband ride on the donkey.

Further on the way home, they met an old lady. She commented, "How can the man ride on the donkey but let the wife walk. He is no gentleman." The husband thus quickly asked the wife to join him on the donkey. Then, they met a young man. He commented, "Poor donkey, how can you hold up the weight of two persons. They are cruel to you." Hearing that, the husband and wife immediately climbed down from the donkey and carried it on their shoulders.

It seems to be the only choice left. Later, on a narrow bridge, the donkey was frightened and struggled. They lost their balance and fell into the river. You can never have everyone praise you, nor will everyone condemn you. Never in the past, not at present, and never will be in the future.

Thus, do not be too bothered by others words if our conscience is clear..

czwartek, 14 października 2010

zmierzając ku...


zwykło się uważać, że żyjemy w wolności... zwykło się... tymczasem istnieje mnóstwo przeróżnych ograniczeń naszej wolności.
ot, choćby bodźce...
wzrokowe, słuchowe, dotykowe, mechaniczne, chemiczne, finansowe, materialne, duchowe... zewnętrzne, wewnętrzne... sporo tego...
bombardują nas nieustanie i z każdej strony. ta olbrzymia ilość bodźców to cecha naszej współczesności. przyzwyczailiśmy się z nimi żyć i jakoś ta ko-egzystencja nam wychodzi. jednym oczywiście lepiej, innym - wiadomo - gorzej. przed bodźcami nie ma jednak ucieczki. i chyba nie możemy też wyobrazić sobie świata bez bodźców. one nas jakoś aktywują, popychają do działania, motywują do pracy, zachęcają do podejmowania wysiłku. bodźce jednakowoż też nas eksploatują... permanentna stymulacja bywa czasem dla niektórych śmiertelna.
a jednak... czy współczesny człowiek potrafi żyć na pustyni? mam na myśli taką rzeczywistość, gdzie oddziaływanie bodźców jest znikome.
przyroda ma swoje cykle. jesień to taki czas, kiedy natura powoli wyhamowuje, spowalnia swoją dynamikę właśnie poprzez ograniczanie bodźców, aż do ich niemal całkowitego wyeliminowania poprzez śnieżnobiałą ciszę zimy...


a ilu spośród nas próbuje jesienią hamować swoją aktywność? być może są takie jednostki. tymczasem większość z nas zwykle to właśnie jesienią rozpoczynamy kolejny rok pracy, podejmujemy nowe zadania, rozpoczynamy nowe projekty. przyroda wokół nas gotuje się do spoczynku a my - tak bardzo nienaturalnie - zabieramy się do wzmożonej aktywności. no i odzywa się natura, czasem bardzo boleśnie przypominając nam, że troszkę poprzewracaliśmy ten naturalny bieg wydarzeń.
pozostawiając tę prozaiczność doczesności, podążam ku Wszechmocnemu drogami, które nakreślił Tomasz:
ex motu
ex ratione causae efficientis
ex possibili et necessario
ex gradibus perfectionis
ex gubernatione rerum...
moja ulubiona ścieżka to ta po stopniach doskonałości.
myślę, że mogę spotkać na niej Anzelma ;)
a więc do zobaczenia wkrótce!


no właśnie, ku czemu zmierzasz? czego tu szukasz? po co tu zaglądasz?
czy to tylko kolejne bodźce? a może coś więcej?

niedziela, 10 października 2010

wyprawa


poranek był chłodny. z mgły, która szczelnie otulała góry wyłoniła się grupa jeźdźców. żaden dźwięk nie zakłócał ciszy tego jesiennego poranka. grupa szybko opuściła ludzkie sadyby wspinając się wolno górską ścieżką. powietrze było rześkie i świeże a wypoczęte i dobrze wykarmione konie bez wysiłku pokonywały kolejne zakręty drogi opuszczając przyjazny i dobrze im znany fiord i jego nabrzeżne pastwiska, gdzie spędziły ostatnią noc. jeźdźcy uważnie obserwowali okolicę. nagle jeden z nich podniósł rękę wstrzymując konia i resztę towarzyszy. nie mówiąc nic wskazał na leżące na trawie i w skałach łuski. było ich kilka. tak, to znalezisko mogło być jakąś sugestią co do źródła nocnych hałasów...
jeźdźcy ruszyli.


mgła podnosiła się coraz wyżej odsłaniając kolejne szczyty. grupa poruszała się teraz dnem wąskiego kanionu. nagle pierwszy koń skręcił w lewo znikając za skałą. ścieżka znów zaczęła się wspinać. 'jak ona to robi?' pomyślał przez chwile. rzeczywiście, jadąca na szpicy dziewczyna z wielka precyzją prowadziła całą grupę, z sobie tylko wiadomym wyczuciem wyszukując kolejne ścieżki i przejścia między skałami. 'ona musi znać tę drogę na pamięć' przemknęła mu kolejna myśl. nie było jednak czasu na dłuższe rozważania, bo oto cała ekipa poruszała się teraz po szerokim płaskowyżu. konie z stępa przeszły w kłus. lubił to tempo. konie poruszały się szybciej ale zarazem bardzo łagodnie i delikatnie. rasa, jakiej właśnie dosiadał ma swój własny chód, zwany przez tubylców tölt.


zasadniczo wyróżnia się trzy chodu u konia, czyli stęp, kłus i galop/cwał. kuc islandzki ma ich jednak aż pięć! obok wspomnianych trzech wyróżnia się jeszcze właśnie tölt oraz skeið. tölt jest chodem bardzo wygodnym dla jeźdźca. osoba w siodle praktycznie nie odczuwa wstrząsów i nie trzeba anglezować. tölt nie jest jednak zlepkiem kłusa i galopu jak twierdzą niektórzy. jest to własny chód islandów. drugi rodzaj chodu jest nazywany inochodem. ten krok przypomina chód wielbłąda. w średnim tempie inochód nie jest zbyt wygodny dla jeźdźca, przyjemność zaczyna się odczuwać, gdy inochodem poruszamy się w tempie wyścigowym. prędkość może dochodzić do 48 km/h.


a nasi jeźdźcy? po kilku godzinach spędzonych w siodle, zatoczywszy duuuże koło, zatrzymali się znów nad brzegiem gościnnego fiordu Eyjafjörður, w pobliżu rybackiej osady Grenivik. a jesień tego roku była piękna...

wtorek, 5 października 2010

why me, Lord?

Nie jesteśmy przecież tacy, jacy w lustrze się widzimy...
jesień... ciekawy czas w roku, czas początku, czas refleksji, czas dla czasu :)



a jesień w tym roku jest dla nas wyjątkowo pobłażliwa i łagodna...
czyżby była to zapowiedź ciężkiej zimy? kto to wie...


sobota, 11 września 2010

i znów o powrotach...

bo bywają różne... :)
są te długo oczekiwane, wytęsknione, zaskakujące, przyjemne, ale nie brak też trudnych, może krępujących, a nawet tych bolesnych...
generalnie nie lubię powrotów... bo nie lubię pożegnań... a z drugiej strony gdyby nie było pożegnań - nie było by też powitań... a powitania bardzo lubię. wiec każde pożegnanie jest też obietnicą powitania... każde pożegnanie, nawet to ostatnie tu na ziemi... choć tak naprawdę nikt z nas nie wie, które pożegnanie jest już tym ostatnim...
powrót w tym roku nie był akurat bardzo trudny... został skutecznie złagodzony odwiedzinami, które na czas jakiś jeszcze przedłużyły mi wakacje. a potem już wir codzienności... choć w tym kontekście słowo 'wir' jest z lekka wyolbrzymieniem... :)
okazuje się także, że musi być jeszcze jeden powrót - ten blogowy... i oto i on :) życie zewnętrzne mocno mnie pochłonęło. wyjazd za wyjazdem, podróż za podróżą, co spowodowało, że pożegnania i powitania zaczęły się zlewać w jedną całość i łączyć ze sobą, tworząc ciekawą, fascynującą wręcz mozaikę, której piękno doceniam dopiero teraz - z pewnej perspektywy czasu. a że tego ostatniego zjawiska mam sporo (jakieś 24 godziny każdej doby przez siedem dni w tygodniu) więc i refleksji jest sporo. a że ten mój towarzysz czas w miejscu nie stoi - więc i ja korzystając ze zdobytych uprzednio doświadczeń wybiegam już w przyszłość przygotowując się na wielu płaszczyznach do realizacji kolejnych projektów, które są nieco oddalone czasowo czyli wciąż przed mną.
ile tego daru czasu każdy z nas ma jeszcze przed sobą, tego nie wiemy. i może dobrze. taka wiedza tak naprawdę do niczego nie jest człowiekowi potrzebna. najważniejsza jest świadomość, że czas jest darem i że jest to dar z serii bardzo limitowanej ;) a więc pewnego dnia moje życie się wypełni i mój czas dobiegnie końca. zanim się to jednak stanie trzeba by te 'ziarenka' sekund zamieniające się z przyszłości w historię trzeba wypełniać doczesnością... a doczesność to wybory i ich konsekwencje. a jak konsekwencje to także ich nieodzowna towarzyszka czyli wierność. czas to spotkanie. sporo było tych spotkań w moim życiu, sporo był takich bardzo ciekawych spotkań w te wakacje. mam nadzieję, że te 'ziarenka' sekund wypełniłem dobrem. a jeśli tak się rzeczywiście stało to i powrót mniej boli...


niedziela, 11 kwietnia 2010

w piatą rocznicę

pozwoliłem sobie zamieścić poniżej świadectwo znalezione w necie, które poruszyło mnie do głębi...

Gdy został papieżem miałem 21 lat...
Zbudowano imperium zła w którym człowiek bał się drugiego człowieka. Jeden drugiemu nie ufał, bo władcy tego imperium wykorzystywali te najbardziej mroczne części naszej duszy, by urobić nas na niewolników i Judaszy co to gotowi są sprzedać brata nawet nie za garść srebrników a za obietnicę pochwały. I trwaliśmy tak w odrętwieniu, marazmie, samotności, poczuciu beznadziejności i bezsiły.
Wyobraź sobie jak straszną jest rzeczą czytać o cudach i dziwach świata i mieć pełną świadomość że nie masz możliwości ich zobaczyć, chyba że zaczniesz sprzedawać swoje przekonania i będziesz uczestniczyć w codziennym i ogólnym zakłamaniu. Pomyśl jak okropny musi być świat, w którym kłamstwo i niegodziwość podniesione jest do rangi cnoty. Gdzie wybierają ci przyjaciół i wyznaczają, kto ma być wrogiem. Gdzie wyprawia się uroczystości na cześć złoczyńców na rękach których jest krew twojego dziadka. I wiesz że nie możesz się zbuntować i zaprzeczyć bo konsekwencje dosięgną nie tylko ciebie ale i twoich najbliższych. I w takim świecie czujesz że jesteś samotnym małym trybikiem który jak się wyłamie to go wyrzucą na śmietnik i zapomną.
I nagle przyszedł On. Przyszedł i powiedział: Nie lękajcie się. Niech zstąpi Duch Twój i zmieni oblicze ziemi... Tej ziemi. A my rozejrzeliśmy się wokoło i zobaczyliśmy że jest nas wielu. I zrozumieliśmy że, tylko strach nie pozwala nam dojrzeć i mówić o prawdzie.
Potem był wielki festiwal wolności i solidarności. I nawet mrok który nastąpił później już nie mógł przywrócić dawnego lęku i poczucia samotności. Już byliśmy razem i był za nami On. Daleko - bo w Rzymie - ale był. I nadal nas nauczał że człowiek nie jest samotny i bezsilny. Ze zło nie jest wszechwładne i nie może trwać wiecznie. Że nie można bać się swojego brata. Że prawda musi zwyciężyć.
Że trzeba się otworzyć na drugiego człowieka i zaufać mu.
Miałem 31 lat gdy konwulsje dopadły to ciemne imperium.
Ta agonia tworzyła nowy świat który przerażał nas i fascynował ale który nie zawsze był dla nas zrozumiały. Przedstawiono nam nowe bożki i bałwany. Chwytaliśmy się ich jak nowych objawień. I znów zaczęliśmy chować do jaskiń sobkostwa, chciwości zawiści, złości, zarozumialstwa i pychy. Znowu zaczęliśmy być samotni nie z przymusu a z wyboru. Wybory nasze zaczęły być wręcz bezrozumne. Wierzyliśmy każdemu kto gładkimi słówkami chciał się przypodobać i przypochlebić.
I znów odwiedził nas On i zapytał się: coście zrobili z wolnością? Czemu nie otwieracie się na drugiego człowieka?
Czemu czcicie złotego cielca i nie widzicie potrzebujących i cierpiących? Używajcie rozumu i serca. Wymagajcie od siebie nawet jeśli inni od was nie wymagają. Nie gódźcie się na kłamstwo i zło.
Niewielu Go słuchało naprawdę. Różnej maści kombinatorzy brali z Jego słów tylko to co było im wygodne. Obwoływali się autorytetami (z różnymi przymiotnikami) i cynicznie żerowali znowu na tej mrocznej części naszego serca.
Ale słowa Jego były jak woda która drąży kamień. Zmuszał nas do otrząśnięcia się z marazmu konformizmu. Otwierał nasze oczy.
Mam 46 lat i już Go nie ma. Całe moje dorosłe życie był i wspierał zarówno tym co mówił jak i tymi gestami które czynił. Otwierał oczy na prawdy oczywiste i pokazywał że większość ludzi niezależnie od religii, koloru skóry i miejsca w którym żyją ceni te wartości o których mówił.
Pokazywał każdemu na Ziemi - tak, jak wcześniej w Ojczyźnie - że nie jest sam, że jest nas większość.
Brak mi Go. Brak mi jego twardości i pryncypialności w głoszeniu prawd podstawowych bo był jak fundament na twardej skale. Wyznaczał jasną i trwałą granicę między dobrem a złem w naszych pełnych szalonych zmian czasach. Jednocześnie brak mi jego miłości i prawdziwego szacunku dla człowieka. Bo był to jedyny człowiek jakiego znałem o tak wielkim sercu że potrafił zmieścić w nim cały świat.
Będzie nam trudno nie błądzić skoro błądziliśmy kiedy był i nauczał nas.
Żegnaj nasz Wielki Pasterzu i Nauczycielu.

sobota, 10 kwietnia 2010

[*]

sobota, godzina 10:56 czasu moskiewskiego, kilkaset metrów do pasa lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem to czas i miejsce największej tragedii w historii współczesnej Polski. i znów w okolicach Katynia ginie elita naszego narodu. tak, jak 70 lat temu, choć tym razem okoliczności są zgoła inne.

Ofiara jest wszakże jednakowa. najwyższa. życie człowieka...
"A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei, jak kamienie..."

niedziela, 4 kwietnia 2010

Z-martwych-wstająco

Bóg przede wszystkim jest życiem, a dopiero potem miłością, miłosierdziem czy mądrością.

I, the Lord of sea and sky, have heard my people cry
All who dwell in dark and sin my hand will save.
Whom shall I send?

Here I am Lord
Is it I Lord?
I have heard you calling in the night
I will go Lord if you lead me
I will hold your people in my heart.

sobota, 3 kwietnia 2010

schodzącemu z Golgoty

czy Bóg może przegrać?
to pytanie ma bardzo szeroki kontekst. dotyczy każdej sytuacji, gdy stajesz wobec jakiegoś wyboru, kiedy podejmujesz jakąś decyzję.
gdyby misja Jezusa zakończyła się w Wielki Piątek na krzyżu, istotnie można by mówić o najsmutniejszym, najbardziej ponurym dniu w dziejach ludzkości.
wyobraź więc sobie, że stoisz na Golgocie w sytuacji ukrzyżowania. to wszechogarniające poczucie bezsilności – chyba dobrze Ci znane - napełnia lękiem... widzisz, jak przygotowują Jezusa do krwawego widowiska, ale liczysz na cud bo nic innego nie możesz już zrobić. być może nachodzi cię myśl, że może jednak on nie nastąpi, skoro już doszło do tego upokarzającego skazania.
ludzka bezsilność wobec zła bywa porażająca...
i nagle przychodzi Ci myśl, że jesteś świadkiem spisku elit, brutalnego pokazu siły miejscowej „lewicy” i „prawicy” wobec Człowieka niewysłowionej dobroci i sprawiedliwości. Człowieka, który miał zmienić życie nas samych, naszego ludu i całego świata. obserwujesz, jak powoli gaśnie, a sprawcy jego skazania cynicznie się z niego naigrawają. ziemię ogarnia ciemność.
co się stanie za godzinę, co będzie jutro? czy na Ziemię powróci jeszcze światło?
Wielki Piątek nie jest jednak końcem. krzyż nie jest znakiem klęski, lecz znakiem zwycięstwa. chwilę to trwało, ale w końcu nadszedł poranek Zmartwychwstania.
Chrystus cierpiał, aby pokonać cierpienie. Jezus umarł, aby pokonać śmierć. przez krzyż dokonało się przejście ze świata, na którym na pozór panowało zło, do świata, w którym wszystko znów jest na swoim miejscu, a miłość jest najwyższą i niezaprzeczalną wartością.
Krzyż pokazuje, że dla miłości nie ma niczego niemożliwego.
Tym, czego człowiek bardzo potrzebuje jest czas, który daje dystans...

piątek, 2 kwietnia 2010

Wielkopiątkowe zamyślenie...

wyszperane gdzieś w necie.

W Jordańskim Królestwie Haszemidzkim, w maleńkim miasteczku zwanym Mafraq, dwóch młodych Beduinów wdało się w bójkę, upadając w furii na ziemię. Jeden chłopak wyciągnął nóż, ugodził nim śmiertelnie drugiego. Przerażony uciekał przez wiele dni przez pustynię, uciekał przed żądnymi zemsty krewnymi zabitego, uciekał, by znaleźć beduiński azyl, „namiot schronienia”, ustanowiony przez prawo dla tych, którzy zabijają przypadkiem lub w gniewie. W końcu dotarł do czegoś, co mogło okazać się schronieniem - do obozowiska czarnych namiotów wędrownego szczepu. Rzucił się do stóp jego przywódcy, wiekowego szejka, i błagał go: „Zabiłem w gniewie; błagam o twą opiekę; proszę o azyl twego namiotu”.
„Jeśli Bóg tak chce”, odpowiedział starzec, „udzielam ci go tak długo, jak długo z nami pozostaniesz”.
Kilka dni później szukający pomsty krewni wytropili zbiega w jego schronieniu. Zapytali szejka: „Widziałeś tego człowieka? Jest tutaj? Chcemy go dostać w swoje ręce”.
„Jest tutaj, ale nie dostaniecie go”.
„On zabił, a my, najbliżsi krewni zabitego, ukamienujemy go zgodnie z prawem”.
„Nie zrobicie tego”.
„Żądamy wydania go!”
„Nie. Chłopiec jest pod moją opieką. Dałem swe słowo, obietnicę azylu”.
„Ale ty nie rozumiesz. On zabił twego wnuka!”
Wiekowy szejk zamilkł. Nikt nie ośmielił się przemówić. Potem, z widocznym bólem, z palącymi łzami na twarzy, starzec wstał i bardzo powoli rzekł: „Mój jedyny wnuk - nie żyje?”
„Tak, twój jedyny wnuk nie żyje”.
„Zatem”, powiedział szejk, „zatem ten chłopiec będzie moim synem. Przebaczam mu i będzie z nami mieszkał jako jeden z mojej rodziny. Idźcie już; na tym koniec”.

czym jest przebaczenie?
aktem woli...
zaniechaniem zemsty...
pragnieniem dobra...

Kalwaria jest szczytem miłosierdzia, Kalwaria sama jest Bożym wołaniem o przebaczeniu. przebaczenie Kalwarii to ogromne, cudowne dzieło pojednania które umożliwia jedność i harmonię, istniejącą od początku dzieła Stworzenia. a wiec znowu, jak w Edenie, mogę być jedno z moim Bogiem w serdecznej miłości, uczestniczyć w życiu Ojca, Syna i Ducha Świętego obecnego we mnie. a dalej, przy pomocy łaski Chrystusa mogę być jedną, całą osobą, spokojnego ducha pomimo nieszczęsnych słabości, już nie rozdarty wewnętrznie przez szatana, przez grzech, przez swoje „ja”. dzięki mocy Ducha Świętego mogę wykorzenić drobne animozje i nieludzkie nienawiści, które rozczłonkowują rodzinę ludzką, potrafię kochać moje siostry i braci, tak jak Chrystus ukochał i kocha mnie. wreszcie staję się rządcą Bożego stworzenia, a nie jego despotycznym władcą, troszczę się o dzieła Boże, o których Bóg powiedział, że wszystko, co stworzył było bardzo dobre...

sobota, 6 marca 2010

Szczęście? Nieszczęście?

Stary człowiek i jego syn pracowali na małej farmie. Mieli tylko jednego konia, który ciągnął ich pług. Pewnego dnia koń uciekł.
– Jakie to straszne – współczuli sąsiedzi. – Co za nieszczęście.
– Kto to wie, czy to nieszczęście, czy szczęście – odpowiadał farmer.
Tydzień później koń powrócił z gór, przyprowadzając ze sobą do stajni pięć dzikich klaczy.
– Co za niesamowite szczęście! – mówili sąsiedzi.
– Szczęście? Nieszczęście? Kto wie? – odpowiadał starzec. Następnego dnia syn, próbując ujeździć jedną z dzikich klaczy, spadł z niej i złamał nogę.
– Jakie to straszne. Co za nieszczęście! – mówiono.
– Nieszczęście? Szczęście?
Przyszło wojsko i wszystkich młodych mężczyzn zabrano na wojnę. Syn farmera był nieprzydatny, więc pozostał.
– Szczęście? Nieszczęście?
– Wszystko ma swój cel...
Czy cierpienie uszlachetnia? Niekoniecznie, jedno jest pewne, cierpienie zawsze zmienia. Jeśli cierpisz stajesz się człowiekiem, jeśli jeszcze dotąd nie cierpiałeś to nie wiadomo kim jesteś...
Jakąś tajemnicą pozostaje fakt, że takie za-wszelką-cenę zrealizowane pragnienie zawsze obracają się przeciwko...
A jednak wciąż są tacy, co to za-wszelką-cenę dążą do osiągania swoich celów.


If God had a name, what would it be?
And would you call it to his face
If you were faced with him in all his glory?
What would you ask if you had just one question?
just ONE question?

środa, 17 lutego 2010

rocznicowo

i tak minął wieczór i poranek, rok pierwszy istnienia mojej internetowej skarbonki. nie mam ochoty kusić się na żadne podsumowania. po prostu cieszę się, że mam taką technicznie sprawną możliwość składowania tu tego, co lubię, tego co mnie dotyczy, tego, nad czym aktualnie się zamyślam lub czym aktualnie się rozkoszuję. zatem Środa Popielcowa 2010 rozpoczynająca Wielki Post wyznacza zarazem pewną granice czasu. a czas ma to do siebie, że jest w ruchu :) a więc i my, którzy czasowi podlegamy jesteśmy w ruchu... był to ciekawy dla mnie rok. wiele się wydarzyło. zobaczyłem kilka nowych miejsc, poznałem kilka nowych twarzy... stałem się bogatszym człowiekiem :)