taka refleksja na początek roku - fragment artykułu Stanisława Morgalla, jezuity, na który trafiłem gdzieś w cyberprzestrzeni...
"intelektualny cyklon" (ostatnio pod postacią rewolucji seksualnej i technologicznej) nie przestaje krążyć po naszej rzeczywistości i jak nowoczesny kombajn rozbija wszystko na elementy pierwsze, nie tylko kobiecość i męskość. To, co dawniej było całością, dziś leży w kawałkach i nijak nie daje się skleić z powrotem. Te elementy pierwsze - jak pierwotna glina - wołają o ręce garncarza, a tych nie brakuje. Techniczne możliwości stanowią pokusę, której nie sposób się oprzeć, nie mając dawnych zasad moralnych i kryteriów wyboru. Zwycięża maksyma: jeśli coś jest możliwe, to nie może być zakazane.
Jakiś czas temu dzięki pigułce antykoncepcyjnej seksualność została oddzielona od prokreacji i miłości. Dalej, prokreacja została oddzielona od współżycia między kobietą a mężczyzną, a rodzicielstwo biologiczne od fizycznego. Także rodzicielstwo coraz częściej oddziela się od rodziny (samotne matki, rzadziej samotni ojcowie), a obecnie małżeństwo i rodzinę wyzwala się od tradycyjnego modelu heteroseksualnego (związki partnerskie). I żadna to pociecha, że nie chodzi o zjawiska masowe (dzięki Bogu natura bierze górę nad tą nową "kulturą", bo nadal poczynamy i rodzimy się w sposób naturalny i w klasycznych rodzinach), gdyż idzie tu przede wszystkim o zmianę naszej mentalności. Dobrą ilustracją może być nawet ten feministyczny podział na płeć (sex) i rodzaj (gender). O ile bowiem płeć - męską lub żeńską - dość łatwo określić, o tyle z kobiecością i męskością (odpowiedniki ang. gender, [pol. rodzaj], dotyczy cech nabytych, ról społecznych i kontekstu kulturowego) jest już o wiele trudniej. Każda bowiem kultura i epoka tworzyła własne, często ściśle określone wzorce kobiecości i męskości. To skądinąd logiczne rozróżnienie może być wykorzystane ideologicznie jako doskonałe usprawiedliwienie dla... zupełnej swobody seksualnej. Skoro płeć wrodzona nie determinuje naszej orientacji seksualnej, a schematy rodzajowe można swobodnie kształtować (na przykład z hetero- na homo- lub biseksualne), to w konsekwencji człowieka można ugniatać jak glinę wedle dowolnych wzorców i mód. I mamy relatywizm wcielony.
Ironią losu jest to, że świat wyzwolony przez rewolucję obyczajową minionego wieku z okowów pruderii i obłudy wcale nie okazał się lepszy od poprzedniego. I nikłą jest pociechą fakt, że na przykład niektóre agresywne feministki lat siedemdziesiątych zostały zmuszone do zmitygowania swoich radykalnych poglądów, nierzadko po tak zwyczajnych doświadczeniach, jak małżeństwo czy macierzyństwo; na przykład Mary Kay Blakely w jej książce Amerykańska mama, a nawet Gloria Steinem, która w końcu wyszła za mąż. Zaś głosiciele swobody seksualnej dziś uznają wartości dawno przebrzmiałe. Prosto ujął to ostatnio francuski filozof Pascal Bruckner: "Rację mieli w swej mądrości nasi przodkowie: o trwałości związku nie może decydować pożądanie i namiętność. Wpływa na nią co innego: posiadanie dzieci, wspólne projekty, wspólne zainteresowania, wzajemna przyjaźń, szacunek".
Odcięcie od biblijnych pierwowzorów i całej judeochrześcijańskiej tradycji owocuje ogólną dezorientacją i co gorsza - porzuceniem etosu pielgrzyma na rzecz etosu konsumenta. Gdy znikają kolejne tradycyjne kryteria i normy postępowania, dla niektórych stereotypy i przesądy, na sumienie jednostek spadają ciężary nie do uniesienia. A ponieważ człowiek z natury skłonny jest do szukania wygody, dlatego podąża za tym, co łatwiejsze i bliższe ciału. Taka w uproszczeniu jest geneza dzisiejszych "izmów", tj. ideologii skrojonych do wymiarów pojedynczego człowieka: egoizmu, hedonizmu, indywidualizmu, seksualizmu, konsumpcjonizmu.
Tej smutnej rzeczywistości trzeba przeciwstawić chrześcijańską nadzieję, która oparta jest na głębokiej wierze w Boga i szacunku do natury, której On jest Twórcą. Tytułowa kobiecość i męskość okazują się najprostszym i zarazem najmocniejszym narzędziem w tym sporze o człowieka, bo są to wyrazy nie jakiegoś kulturowego stereotypu (gender), ale stwórczego zamysłu Boga, przejaw miłości będącej początkiem wszystkiego. Każda para ludzka silna wzajemną więzią, płodnością i twórczością będzie zwycięstwem nad tą pokawałkowaną rzeczywistością. A przekonana o trwałości i nierozerwalności swego związku, o czystości i wierności we wzajemnych relacjach, także tych seksualnych, o Bożym błogosławieństwie i miłości, będzie zwycięstwem nad panoszącym się relatywizmem i upadkiem obyczajów. Nowy początek zaczyna się więc od człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boże, od kobiety i mężczyzny.
tyle artykuł - sam bym tego lepiej nie ujął :) rozczarować muszę natomiast tych, co zaglądają tu jedynie dla obrazków - dziś obrazków nie będzie... tylko te rządki dziwnych znaczków, mam nadzieję, układających się jakoś w logiczną całość...
niedziela, 9 stycznia 2011
poniedziałek, 3 stycznia 2011
jeszcze o Bożym Narodzeniu
każdego roku w okresie Świątecznym powraca do mnie - jak echo - pewien obraz... jego treść od kilku już lat wprowadza mnie w klimat Bożego Narodzenia; tak samo, jak pewna płyta :) do której muzykę ułożył Zbigniew Preisner...
Holender Gerrit van Honthorst nie należy do grona wyjątkowo dobrze znanych malarzy. jednakże kilka jego obrazów należy do moich ulubionych. jednym z nich jest właśnie ten, pt.: Adoracja Dzieciątka.
obraz ten, olej na płótnie, niewielkich gabarytów (95,5 na 131 cm), należy do tzw. ciemnej maniery (maniera tenebrosa), której inspiracją były dzieła Caravaggia. Honthorst poznał dobrze jego malarstwo podczas kilkuletniego pobytu we Włoszech. Holender stał się tak żarliwym wielbicielem ciemnej maniery, że Włosi nazwali go Gherardo delle Notti, czyli Gerard od nocy.
zazwyczaj jedynym źródłem światła na jego obrazach jest świeca ;) ale nie zawsze. w namalowanej na płótnie około 1620 r. dla Cosima II Mediciego „Adoracji …” źródłem światła jest malutki Jezus. To jego blask rozjaśnia sylwetki pochylających się Marii, Józefa i dwóch aniołów. niezwykły dla mnie jest klimat tego obrazu, taki mocno wyciszony, skoncentrowany na "Słowie, które stało się Ciałem i zamieszkało między nami", ogołocony ze wszystkiego, co zbędne a jednak pełny ciepła, szczęścia i pokoju... taki naturalny i niezwykły zarazem... jak Boże Narodzenie...
ten barokowy obraz znajduje się aktualnie w Galleria degli Uffizi we Florencji.
Holender Gerrit van Honthorst nie należy do grona wyjątkowo dobrze znanych malarzy. jednakże kilka jego obrazów należy do moich ulubionych. jednym z nich jest właśnie ten, pt.: Adoracja Dzieciątka.
obraz ten, olej na płótnie, niewielkich gabarytów (95,5 na 131 cm), należy do tzw. ciemnej maniery (maniera tenebrosa), której inspiracją były dzieła Caravaggia. Honthorst poznał dobrze jego malarstwo podczas kilkuletniego pobytu we Włoszech. Holender stał się tak żarliwym wielbicielem ciemnej maniery, że Włosi nazwali go Gherardo delle Notti, czyli Gerard od nocy.
zazwyczaj jedynym źródłem światła na jego obrazach jest świeca ;) ale nie zawsze. w namalowanej na płótnie około 1620 r. dla Cosima II Mediciego „Adoracji …” źródłem światła jest malutki Jezus. To jego blask rozjaśnia sylwetki pochylających się Marii, Józefa i dwóch aniołów. niezwykły dla mnie jest klimat tego obrazu, taki mocno wyciszony, skoncentrowany na "Słowie, które stało się Ciałem i zamieszkało między nami", ogołocony ze wszystkiego, co zbędne a jednak pełny ciepła, szczęścia i pokoju... taki naturalny i niezwykły zarazem... jak Boże Narodzenie...
ten barokowy obraz znajduje się aktualnie w Galleria degli Uffizi we Florencji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)